Obietnica wyborcza podniesienia kwoty wolnej od podatku z 30 tys. do 60 tys. zł stała się pułapką dla obecnego rządu, bo podwojenie tej kwoty niedługo po tym, jak skokowo została podniesiona przez poprzednią ekipę polityczną, jest praktycznie nierealne.
Rząd w swoich deklaracjach się z tego nie wycofuje. Wiceminister Neneman w odpowiedzi na pytania posłów PiS zadeklarował, iż zobowiązanie dotyczące podniesienia kwoty wolnej od podatku pozostaje aktualne. - Ministerstwo Finansów wielokrotnie odpowiadało na pytania w tej sprawie. Zarówno minister finansów, jak i premier potwierdzają wolę jego realizacji - zapewnił przedstawiciel resortu finansów. Na tej samej politycznej nucie, czyli popieraniu podwyżki kwoty wolnej, zagrał prezydent elekt Karol Nawrocki.Reklama
Kwota wolna od podatku jest narzędziem politycznym
"Są sprawy, w których mogę premierowi pomóc. Rząd może liczyć, iż podpiszę ustawę wprowadzającą kwotę wolną od podatku na poziomie 60 tys. zł rocznie. Powiem więcej: jeżeli takiej ustawy w najbliższym czasie Sejm nie przyjmie, skorzystam z inicjatywy ustawodawczej" - powiedział niedawno w wywiadzie dla "DGP" Karol Nawrocki.
Kłopot w tym, iż byłby to ogromny koszt dla budżetu państwa, bo podwyżka kwoty wolnej PIT do 60 tys. zł kosztowałaby około 56 mld zł.
Dla przypomnienia, w ramach naprawy tzw. Polskiego Ładu wprowadzonego za rządów PiS, skokowo, po blisko dziesięciu latach zamrożenia, kwota wolna została od 2022 roku podniesiona z 3 tys. zł do 30 tys. zł, a drugi próg podatkowy został podwyższony z 85 528 do 120 tys. zł, przy jednoczesnej obniżce pierwszej stawki podatku z 17 do 12 proc. i podwyżce składki zdrowotnej do 9 proc. bez odliczeń.
Już wówczas pojawiały się propozycje, żeby wprowadzić waloryzację kwoty wolnej i progów podatkowych, na co jednak ówczesna władza się nie zgodziła.
Natomiast PO w ramach kampanii wyborczej obiecało podwojenie kwoty wolnej do 60 tys. zł i musi się co chwila tłumaczyć, dlaczego nie wywiązuje się z tej deklaracji. Na razie mamy zamrożone progi, co w efekcie oznacza, iż coraz więcej osób wpada w wyższe opodatkowanie. MF podało, iż według rozliczeń za rok 2024 r. prawie 2 mln (1,99) podatników wykazało dochody w drugim progu podatkowym. Za rok 2023 r. było to 1,3 mln podatników.
Eksperci byli sceptyczni wobec tak "hojnych" obietnic wyborczych, jak skokowe podniesienie do 60 tys. zł, i wskazują, jakie wyjście byłoby bardziej rozsądne, a jednocześnie potrzebne. Proponują bardzo konkretne rozwiązania.
- Uważam, iż bardziej od podwyższenia kwoty wolnej do 60 tys. zł potrzebna jest stała waloryzacja zarówno kwoty wolnej, jak i progu podatkowego. Taki mechanizm corocznej waloryzacji progu od 1999 roku obowiązuje w zakresie limitu składki rentowej i emerytalnej, gdzie wskaźnikiem jest 30 x prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia - mówi Interii Małgorzata Samborska, doradca podatkowy i partner w Grant Thornton.
Jak podkreśla, w przeciwnym razie, tzn. bez waloryzacji opartej o jakiś wskaźnik gospodarczy, każda podwyżka progów będzie zawsze decyzją polityczną, kierowaną do określonej grupy wyborców, a więc realizującą polityczne cele.
Potrzebny pośredni próg podatkowy
- Co więcej, w mojej ocenie pożądane byłoby również wprowadzenie dodatkowego progu i stawki podatkowej między 12 a 32 proc. Różnica 20 punktów procentowych jest zbyt duża, skutkuje mocną obniżką kwot netto u osób, które przekraczają próg w ciągu roku, a to w konsekwencji prowadzi do frustracji podatników, poczucia bycia karanym przez państwo za ciężką pracę, a co za tym idzie poszukiwania dróg "ucieczki" od tak wysokiego opodatkowania. To wszystko z punktu widzenia gospodarki nie jest dobrym zjawiskiem. Dlatego próg pośredni mógłby łagodzić te odczucia - argumentuje Małgorzata Samborska.
I wylicza, iż dzisiaj jest tak, iż przy podwyżce brutto o 1 tys. zł z 12 do 13 tys. zł - pracownik dostaje do ręki tylko 509 zł więcej. W dodatku, żeby dać pracownikowi taką podwyżkę, pracodawca musi przeznaczyć na to 1204 zł. To oznacza, iż 695 zł, a więc prawie 70 proc. z tej kwoty trafi do budżetu państwa w postaci podatku (276 zł), składki zdrowotnej (78 zł) i składek ZUS (łącznie 341 zł).
Monika Krześniak-Sajewicz